Osobiście należę do osób, które wolą, kiedy makijażu jest mniej niż więcej. Lubię, gdy jest on na tyle naturalny, że ciężko stwierdzić, czy faktycznie JEST, czy też wcale go nie ma, ale mimo wszystko robi swoje – czyli ukrywa to, co chcemy ukryć, a podkreśla to, co chcemy podkreślić. Kiedy jest go za dużo, wygląda się po prostu fatalnie… nieprawdziwie. Po co udawać kogoś, kim się nie jest, i do tego odstraszać tym wyglądem?
Ale żeby nie robić już zbędnych wykładów, przejdę do tematu,
który postanowiłam poruszyć. Mianowicie – brwi. Właściwie to przez całe życie nie widziałam potrzeby malowania ich. Tak naprawdę, nadal nie uważam tego za konieczność, ale od jakiegoś czasu miewam dni (chyba każdy takie ma :) ) że "coś" mi w moim wyglądzie nie pasuje.. I tak doszłam do wniosku, że czasem przydałoby się je podkreślić. A oto, co z tych wniosków wyszło.
Dowiedziałam się, że większość dziewczyn robi to cieniami i pędzelkiem, albo kredką. To drugie odpadło już po pierwszym podejściu - brwi wyglądały jak namalowane pisakiem. Ooo nie. Spróbowałam z cieniami i.. efekt, muszę przyznać, był lepszy. Ale wtedy brwi jakoś... nie pasowały do twarzy!
Dopiero później wpadłam na pomysł, który jak najbardziej przypadł mi do gustu, i który nadal od czasu do czasu stosuję. Może spodoba się także i Wam? :)
Rozwiązaniem okazał się... zużyty tusz do rzęs. Serio. Dzięki temu brwi, po lekkim podmalowaniu tuszem, są podkreślone, ale nadal wyglądają naturalnie!
Muszę przyznać, że w wersji z cieniem czułam się wręcz jak karykatura siebie. Mój chłopak nazywa to u innych "markerowymi brwiami". Może to i przesadne określenie, ale oddaje fakt, że takie brwi po prostu.. nie pasują.
Muszę przyznać, że w wersji z cieniem czułam się wręcz jak karykatura siebie. Mój chłopak nazywa to u innych "markerowymi brwiami". Może to i przesadne określenie, ale oddaje fakt, że takie brwi po prostu.. nie pasują.
Mam nadzieję, że mój "sposób na brwi" przypadnie Wam do gustu, a może i "uratuje" którąś z Was :) Osobiście - polecam!